Marta Wielek: stygmatyczki to kobiety z przeszłością

– Były porzucone, zranione, niechciane. Nosiły w sobie więcej niż tylko stygmaty – niosły historię, której nie da się łatwo uporządkować. A jednak to one stały się ikonami miłości – mówi Marta Wielek, autorka książki „Stygmatyczki. Kochać jak One”.

Piotr Słabek: Słowo „stygmatyczka” kojarzy się z czymś niezwykłym, mistycznym. Tymczasem Ty mówisz o zwyczajnych kobietach, z ich historiami i emocjami.

Marta Wielek: Bo one naprawdę były bardzo zwyczajne. Ich życie – zanim pojawiły się stygmaty – to często biografie pełne bólu, pragnień, nieudanych prób, zranień, które dobrze znamy. I to mnie właśnie uderzyło: że te kobiety nie zostały wybrane pomimo tego wszystkiego, ale właśnie przez to.

Ich doświadczenie może brzmieć mistycznie – stygmaty, ekstazy, wizje – ale to wszystko wyrastało z bardzo ludzkich historii. To były kobiety, które kochały do bólu. I które nosiły w sobie nie tylko ślady Męki, ale też własne rany – takie, które zna każda z nas: tęsknota, samotność, niezrozumienie, niepewność, poczucie winy. I właśnie w tych miejscach spotkały Boga.

Czyli chodzi nie tyle o cudowne znaki, co o relację?

Dokładnie. Dla mnie stygmaty nie są centrum – są śladem. Znakiem tego, że one naprawdę się otworzyły. Nie uciekły. Dały się dotknąć Miłości, która przemienia. Stygmaty są jak ślad – widoczny lub nie – po spotkaniu z Kimś, kto poruszył wszystko. Do jednej z bohaterek Pan Jezus mówi wprost, że największym cierpieniem nie jest ten ból fizyczny związany z udziałem w Jego Męce, ale to, że żyje w ciągłej tęsknocie za Nim. Tęsknota za Miłością. To jest rana, która krwawi nie na ciele, ale w środku. I myślę, że to doświadczenie nie jest takie egzotyczne, jak mogłoby się wydawać. To doświadczenie każdego z nas.

W książce pojawia się dwanaście bohaterek. Kogo poznamy?

Są te bardziej znane – jak Anna Katarzyna Emmerich, leżąca latami, bez możliwości ruchu, niezrozumiana, a mimo to całkowicie oddana. Ludzie ją podziwiali, ale też podejrzewali o oszustwo. Była stygmatyczką z ranami na ciele – ale jej największym cierpieniem było to duchowe: że nie może przeżywać swojej więzi z Jezusem tak, jakby tego pragnęła.

Albo Gemma Galgani – młoda, delikatna, chora, nierozumiana przez otoczenie – dzisiaj powiedzielibyśmy „wycofana”, a może nawet „ze spektrum autyzmu”. A tymczasem miała taką duchową siłę, że do jej doświadczeń odwoływali się i Ojciec Pio i ks. Dolindo Ruotolo.

A te mniej „wzniosłe”?

Małgorzata z Kortony. Zdecydowanie. Jej historia jest najmniej „klasztorna”. Żyła w niesakramentalnym związku, została sama z dzieckiem, przez chwilę myślała o powrocie do prostytucji. Ale coś w niej pękło – i zamiast się zamknąć, zaczęła szukać. Nie miała wzniosłych słów, w pewnym momencie, gdy nie miała już sił i nadziei, po prostu poddała się Bożemu prowadzeniu. I On ją poprowadził. Nie od razu, nie bez potknięć. Ta droga po nawróceniu tez była pełna zakrętów. Ale On wyprowadził ją z ciemności.

Jest Dorota z Mątów, żyjąca w przemocowym związku z mężem alkoholikiem, który któregoś razu tak ja skatował, że aż sam się tego przestraszył. Jest Katarzyna z Genui, które całe lata żyła z depresją.

I jest też Lutgarda – która właściwie nie chciała być zakonnicą. Trafiła do klasztoru wbrew swej woli. I długo żyła po swojemu. W pewnym momencie miała nawet adoratora – relacja jak z opowieści o miłości z przeszkodami. Aż wydarzyło się coś bardzo cichego, ale przełomowego. Spotkała Jezusa i z dnia na dzień zmieniła wszystko – pożegnała amanta, podjęła modlitwę, ale bez spektakularnych deklaracji. Zwyczajnie. Po swojemu. I tak już została – blisko. Co nie oznacza, że nie napotykała na kolejne trudności. Na podstawie jej życiorysu można nakręcić świetny film.

Jaka jest struktura książki?

Każda historia to osobny rozdział – opowiedziany nie jak biografia, ale jak droga. Coś się zaczyna, coś się łamie, coś dojrzewa. Po każdej opowieści są krótkie medytacje – takie, które mają nie tyle „mówić, co myśleć”, co raczej zatrzymać czytelnika. Czasem to pytanie, czasem tylko jedno zdanie, które zostaje. Nie trzeba ich czytać w określony sposób. Można wracać, omijać, czytać w ciszy albo w biegu. To książka do wzięcia ze sobą – niekoniecznie dosłownie, ale tak… w środku.

Kto jest adresatem książki?

Na początku to miała być zupełnie inna książka. Bardziej uporządkowana, biograficzna – coś w rodzaju duchowego leksykonu. Chciałam pokazać postacie stygmatyczek, uporządkować fakty, nadać im kontekst. A potem zaczęłam pisać… I każda kolejna historia dotykała mnie głębiej, niż się spodziewałam. W pewnym momencie zorientowałam się, że nie tylko ja opisuję te kobiety, ale one jakoś opisują też mnie – przemieniają moje spojrzenie, wrażliwość, relację z Bogiem. Ta książka nie powstała tylko „o nich” – ona powstała także przez nie.

Myślę więc, że jest dla wszystkich, którzy się kiedyś poczuli niewystarczająco „czyści”, żeby zasłużyć na miłość. Albo dla tych, którzy mają w sobie ranę, której nie da się zagłuszyć. Nie trzeba mieć stygmatów, żeby nosić ślad. Każdy z nas nosi jakąś historię, która boli. I te kobiety pokazują, że to właśnie tam – w tych miejscach – może zacząć się coś nowego.

Dziękuję za rozmowę.

The post Marta Wielek: stygmatyczki to kobiety z przeszłością first appeared on eKAI.

Generated by Feedzy